Poniedziałek, 9 rano, praca
Nie
lubię tych zmian, bo wszystko ma tendencję do dziania się naraz i
psucia się naraz i ciężko jest to ogarnąć, ale jestem z A., więc
jest fajnie i nie ma stresu. A. jest wyluzowany, ciągle żartuje i
wydaje się mieć wyjebane, ale tak naprawdę trzyma wszystko w
garści. Dostawy oczywiście przyjeżdżają trzy naraz, ta główna
jest dwie godziny za wcześnie, ale wychodzę odebrać. Na zewnątrz
jest pełno śniegu, temperatura poniżej zera, stoję na rampie
dostawczej w cienkiej koszuli, widzę swój oddech jak rozmawiam z
kierowcą. Kierowca ma ciężki akcent z Midlandów, drapie się po
jajach i podciąga opadające spodnie, uparcie twierdząc, że
pieczęć otwierająca wyparowała mu z kieszeni. Znalazłam później
pieczęć w magazynie, pewnie po wyparowaniu z kieszeni
zmaterializowała się na podłodze.
Mam pięć palet i trzy do
wyciągnięcia. Wciągam paletę numer trzy, w biurze pojawia się T.,
bez najmniejszego zdziwienia patrzy jak parkuję paletę, alright
love, idę po dwie pozostałe. Przychodzi P., the driver is really
barmy, innit?, kiwam głową i opowiadam jak pieczęć wyparowała mu
z kieszeni, wymieniamy się znaczącymi spojrzeniami i wychodzę po
ostatnią paletę.
Brytyjczycy przepuszczają kobiety w
drzwiach, w środkach transportu zawsze znajdzie się ktoś, kto
pomoże kobiecie znieść walizkę ze schodów, jak pary robią
zakupy to mężczyzna sam bierze cięższe torby (pracowałam trzy
lata na kasie, to się naoglądałam i wiem :P), ogólnie w
większości Brytyjczycy traktują kobiety z szacunkiem i jak
drugiego człowieka, a nie jak mięso wokół cipy, ALE też z tego
partnerstwa wynika to, że nie można być patronising i tu stąpamy
po cienkim lodzie. Kogoś może to oburzać, że nikt z facetów mi
nie pomógł wciągnąć dostawy, ale A. wiedział, że sobie poradzę,
że jestem feministką, poza tym, w gruncie rzeczy jest to moim
obowiązkiem i próba wyręczenia mnie z wciągnięcia niewielkiej
dostawy byłaby patronising.
Taka mentalność, można lubić,
lub nie.
***
Zdecydowałyśmy z E., że nie
przeprowadzamy się do Londynu, tylko do Manchesteru, L. jedzie z
nami, nie jestem pewna czy on o tym wie, ale jeśli nie, to się
wkrótce dowie. Wprawdzie byłyśmy pijane jak świnie jak podjęłyśmy
tę decyzję, ale kiedyś na trzeźwo już sugerowałam Manchester,
czy w ogóle coś na północy, (dwa pozostałe miasta-kandydaci to
Leeds i Liverpool) więc decyzja wydaje się dobra, Manchester jest
strasznie kolorowy, różnorodny, duży i głośny, czyli ma to, co
się chce, żeby było, jak się jest w naszym wieku.
Muszę
skończyć studia, napisać dobrą pracę magisterską i dostać
przeniesienie w pracy. Mam motywację bardzo.
Ze
smutniejszych rzeczy, to tak pijane i w strasznym stanie wpadłyśmy
na M., melancholijnego Irlandczyka, który chyba po raz pierwszy był
bardziej trzeźwy niż my. M. był materiałem na bliskiego
przyjaciela, ale wybrał inaczej, bo jemu się wydaje, że nie
zasługuje na bezinteresowną przyjaźń. Zawsze traktował mnie jak
młodszą, naiwną siostrę. Poznałyśmy go po nieśmiertelnej
kraciastej koszuli. M. nadal ma zabójczy uśmiech, nadal wpada w
kłopoty, nadal trzyma się z ludźmi, którzy go krzywdzą. Gdy
przetrzeźwiałyśmy i siedząc w łóżku jadłyśmy nieodzowną
pizzę zapijając szklankami wody (kacowi lepiej zapobiegać niż go
leczyć), doszłyśmy do wniosku, że to sposób M. na self-harm,
powtarzalny, przewidywalny, stały. Mam ochotę potrząsnąć M. i
nakrzyczeć, że ma się ogarnąć, że pomimo swojej przeszłości
zasługuje na przyjaźń, że ma przestać otaczać się ludźmi,
którzy są abusive, że Irlandia jest daleko, że tam gdzie mieszka
nie ma the Troubles, że ma przestać marnować swój potencjał.
Może kiedyś.
I miss you, bitches.
We miss you too, M.
***
B. ma dość, wyprowadza się do Polski. Znowu.
Myślimy z P.a, że jeszcze wróci, nie wiemy tylko ile razy. Leci za
miesiąc. Bo trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie,
czy jakoś tak. Bo 'ciapate gowna nie beda chodzic ulicami'. Bo każdy
toczy jakąś walkę ze sobą, lub ze światem.
Bo szczęście to
pojęcie bardzo skomplikowane.