środa, 29 stycznia 2014

21. nasza egzotyka polska

Assignmenty oddane i opite, mam urlop i za dwanaście godzin mój samolot dotknie zimnej płyty lotniska w Polsce. Nie jestem spakowana, nie mam biletów na pociąg i chyba się przeziębiłam, piję glicerynę wmieszaną w resztkę herbaty, gliceryna obkleja moje gardło i koi ból.

W Polsce podobno nie używa się gliceryny na ból gardła. Polska wydaje mi się coraz bardziej egzotyczna, z tym swoim śniegiem po kolana (błagam, niech on tam jeszcze będzie jak przyjadę!), absurdalnie niskimi temperaturami, awanturą o gender, opłatą za sprawdzanie stanu konta w bankomacie, shortbreadem dostępnym tylko jako dobro luksusowe i posłami wzywającymi do bojkotu Tesco (w Polsce, zatrudniającego Polaków) bo David Cameron chce zabrać benefity imigrantom.

No, muszę ogarnąć dupę i się pakowac :)

czwartek, 23 stycznia 2014

20. eighty percent of academia is bullshit



Dawno, dawno temu zył sobie lingwista-misjonarz, który jeździł w różne miejsca i przekładając Biblię na lokalne języki nawracał zagubione pogańskie owieczki na jedyną słuszną drogę chrześcijaństwa. Czy raczej jednego z wielu rodzajów chrześcijaństwa, protestantyzm był to bodajże, ale to teraz nieistotne. Ów lingwista-misjonarz wykombinował, że przekład Biblii ma być taki, by osiągać zamierzony efekt tj. przekonywać bezbożnych dzikusów by zamienili swoje totemy, zaklinanie deszczu i inne cuda-niewidy na figurki Matki Boskiej, sakramenty i cuda-niewidy pochodzenia biblijnego. Szło mu dobrze, więc wykminił, iż wszystkie tłumaczenia wszystkiego można oprzeć na takiej zasadzie – przekładać mając na względzie to by przekład miał na odbiorcę przekładu taki sam efekt jak oryginał ma na odbiorcę oryginału. Lingwista-misjonarz nazwał swoją teorię equivalence theory, wydał dwie publikacje na jej temat, żył długo i prawdopodobnie dość szcześliwie.

Podsumowując: tłumacząc tekst należy koncentrować się na tym, jak zostanie od odebrany i czy osiągnie u odbiorców zamierzony efekt.

Proste i ma sens? Nie w świecie uniwersyteckim. Istnieją tysiące publikacji negujące istnienie equivalence, kolejne dziesiątki tysięcy krytykujące całość teorii. Autorzy jednych publikacji cytują drugich, którzy z kolei cytują tych pierwszych którzy w swoich pracach odnieśli się do kogoś jeszcze innego i wychodzi z tego straszny, bezsensowny pseudonaukowy bełkot.
A ja muszę pisać na ten temat esej, obowiązkowo cytując autorów cytujących innych autorów którzy swój research oparli na cytowaniu innych autorów.


Zapytałam B. czy w naukach ścisłych jest tak samo, bo on jest naukowcem, siedzi w laboratorium i bada wpływ środowiska na genotyp różnych stworzeń.


Eighty five percent... no, let’s be generous, eighty percent of academia is bullshit. Scientists are just better at justifying why useless research should be funded from public money.


Powiedział mi to człowiek który brzmi jak BBC Radio4 i strofuje mnie, popijając herbatę z Waitrose’a, że nie mówi się chavs, tylko less educated people.

O rany, ale mam frustrata.
1500/4000, deadline w poniedziałek.
 B.: sounds about normal.


czwartek, 16 stycznia 2014

19. nauka i seriale, czyli no-lajfowa codziennosc


Od dawna mam w zwyczaju zapisywanie jakiejkolwiek pracy robionej na komputerze co kilka minut, robię to bezmyślnie, nawet nie wiem kiedy klikam Ctrl + S. Uratowało to mój ostatni projekt robiony przez kilka godzin, MemoQ zamarzło bez ostrzeżenia jak wprowadzałam ostatnie poprawki i musiałam resetować komputer. Straciłam raptem kilka segmentów. W takiej chwili człowiek czuje się jakby wyruchał system.

***

K17, language lab. Jest cicho, zimno i zaczyna się ściemniać. Być może jestem jedyną osobą w całym budynku. Trochę mnie to przeraża, ale i też fascynuje. Skończyłam tłumaczenie, raport potrzebuje pięciuset słów, trochę formatowania, bibliografii, a później tylko nagrać całość na płytkę i wsio.
(O, ktoś trzasnął drzwiami w oddali)

***
Jaram sie, Sherlock main theme <3
A teraz mam Quatermassa do obejrzenia jak skoncze assignmenty ^^

***

Jestem połączeniem geeka i no-lifa. Uczę się i oglądam seriale.
A, za godzinę idę do pracy.

niedziela, 12 stycznia 2014

18. dzieci i zwierzeta



Lubię małe puchate zwierzątka, miniaturowe przedmioty i wszystko co słodkie i pocieszne. Razem z sąsiadem gothem na zmianę dokarmiamy drobne ptactwo – on bo ogólnie lubi się opiekować różnymi stworzeniami (ludźmi też) a ja bo patrząc na pierzaste nastroszone kuleczki przycupnięte na krzakach boję się że są głodne i jest im zimno.

Nie spełniam kulturowych oczekiwań otoczenia wobec mnie jako kobiety bo nie lubię małych dzieci. Nie lubię po prostu i już. Nie piszczę na widok zdjęć obrzyganego zaślinionego niemowlęcia w czyimś telefonie. Dla niektórych to niemal zbrodnia. A ja jestem aspołeczną suką bo nie doceniam faktu że ktoś sobie dziecko zrobił.
Sorry, nie jestem ckliwym słodziakiem. Małe pieski i kotki – tak, małe dzieci – nie.

***

Integracja jest bardzo przyjemna, ale niemal zawsze kończy się zaniedbaniem obowiązków.
Przecież nie da się pisać eseju jak BBC wrzuca kolejne odcinki Sherlocka na iPlayer ;)

***

mały lingwistyczny mindfuck na koniec:




czwartek, 9 stycznia 2014

17. Bo rząd ukradł nam pieniądze.



Współlokator J. stoi w kuchni i żali się współlokatorce T. że w Grecji jest za dużo nielegalnych imigrantów którzy odbieraja pracę miejscowym co przyczynia się do pogłębiania kryzysu.

Współlokator J miał dwanaście kart kredytowych, pięć domów, kilka samochodów, codzienne wypady do restauracji, coweekendowe wypady do ośrodków spa i egzotyczne wakacje kiedy tylko chciał. Powód dla jakiego zbankrutował jego sklep, (który J. lubi szumnie nazywać biznesem) i dla jakiego J. musiał przyjechać do Anglii zapierniczać w fabryce?
Bo rząd ukradł nam pieniądze.
Których nigdy tak naprawdę nie mieliście.


(ah, no i nielegalni imigranci zabierający pracę miejscowym!)


***


Teraz J. kombinuje jak ściągnąć do Anglii żonę i córkę, żeby benefity ciągnąć.

Ręce z cycami opadają jak słucham tego człowieka.